To było na Ukrainie.
Jeszcze zanim przypełzła zaraza.
Majówka, 4 dni trekingu, budzące się po zimie Karpaty.
Odkąd prowadziłem własny biznes schemat zawsze był taki sam:
— Pozwolenie na wyjazd – żaden problem – sam go sobie udzielałem.
— Organizacja wyjazdu – totalna frajda – zawsze byłem w tym niezły.
— Zamykanie /przekazywanie projektów – do ostatniej chwili, zwykle po 12-14 godzinach pracy z przerwą na tematy rodzinne i pakowanie.
Pierwszy raz postanowiłem, że nie biorę komputera, nie ogarniam, nie gaszę pożarów, nie wzniecam nowych.
Tylko góry.
Po powrocie i tak czekała na mnie dalsza część schematu:
— Dekompresja po “urlopie”, wynurzenie się ze stosu mailów.
… Ale w hotelu było wi-fi.
Strasznie kusiło mnie, żeby sprawdzić czy klient odpisał coś na temat sloganów, nad którymi pracowałem. Nomen omen, dla outdoorowej marki.
Miałem poczucie, że poszło całkiem nieźle. Że było tam kilka solidnych strzałów.
No i tak pomiędzy jednym a drugim dniem, tuż przed kolejnym wyjściem w góry, o poranku, zajrzałem na maila.
— “Takie sobie te hasła, chyba pisałeś je na kolanie.” – stało w mailu.
…Echo tej wiadomości kołatało mi w głowie przez kolejne dwa dni wędrówki i jeszcze długo po powrocie do domu.
Tamtego dnia otworzyłem pudełko Schrödingera, ostatni raz. Przestałem sprawdzać czy kot żyje czy nie żyje.
Dopóki nie sprawdzę, to opcje są dwie. Obie prawdopodobne. Mogą poczekać aż będę mógł się z nimi zapoznać.
Po jaką cholerę brać sobie martwego kota na kark, gdy chcesz wyjść w góry, spędzić czas na kolacji z ukochaną osobą, albo skupić się na zabawie z dzieciakiem?
Zostaw kota.
Praca nie mysz. Nie ucieknie.